FOTOGALERIA
Mówi się, że życie płata figle. Dlatego właśnie wylądowaliśmy troszkę dalej na wschód i nie na tej półkuli, co planowaliśmy. Planem był Pamir, ale nastąpił spontaniczny splot pewnych wydarzeń i rozmów o marzeniach, i pyk. Lecimy… Wracamy do Indonezji! Po 17 latach!
Jawa skusiła nas wulkanami a słynny buddyjski Borobudur „wzywał” moją orientalistyczną duszę od dawna. O Jawie słyszeliśmy różnie od różnych osób: “przyrodniczo ma kilka perełek, ale wyspa ogólnie jest nieciekawa, brudna, no i islam!” – jak by to przesądzało sprawę. Prawda jest taka, że Jawa nas ZAUROCZYŁA! Rzeczywiście nie ma tu ładnych miast, więc koneserzy orientalnej architektury będą rozczarowani. Tylko, że na Jawę nie przyjeżdża się dla miast. Jawa chwyciła nas przyrodą, zielenią, słońcem, wulkanami, wodospadami, starymi świątyniami, czystością!, ludźmi, kuchnią, owocami, transportem, tłocznymi ulicami, swoim azjatyckim chaosem, nawoływaniem muezinów z kilku meczetów naraz, o 5 rano, kiedy najlepiej się śpi, walką o przejście na drugą stronę ulicy i… niemal całkowitym brakiem turystów na naszej drodze!
Bez sensu gadać. Zobaczcie!
Zobacz też: więcej o Indonezji
Indonezja wita Was! Jesteśmy na Jawie – to ta duża wyspa na dole, rozciągnięta poziomo. Obok niej taka mała ciepka, najbliższa po prawej, to Bali, ale tam będziemy w następnej galerii zdjęć 🙂
Dżakarta. Nacieszcie się widokiem, bo więcej nie będzie ???? Powinno być południe, jest wieczór, efekt jet lagu, przesiadek, zmian stref czasowych, niezła kręcioła dla organizmu 🙂
O świcie opuszczamy drugą największą (po Tokio) aglomerację wraz z jej 32 milionami mieszkańców. Pociąg Gawahdżong do Yogyakarty, Ekonomi class, najtaniej, najbliżej ludzi.
8 godzin pól uprawnych, przysypiania, wiosek, przysypiania…
Yogyakarta. Zachwyca i nie pytajcie, czym. Jest zatłoczona, zakurzona, głośna, smrodliwa, czyli indonezyjski standard. ALE!
…ma swój specyficzny klimat…
wąskie, ciche uliczki…
mocne zacięcie artystyczne…
kolorowe murale…
… różnej maści i wymowy
i mówi się o niej, że jest „małym Berlinem” Jawy, stolicą kulturalną i kolebką sztuki. Od kilku wieków!
Życie nocne to tętniąca ulica główna, Malioboro.
I uliczne kuluary kulinarne.
Jedliśmy głównie na ulicach, bo tam jedzenie czysto indonezyjskie dla Indonezyjczyków.
Poza tym wiecie… jedzenie na ulicy łączy ludzi!
Wynajęliśmy skutery. Nie żeby się lansować po „Yogyi”, ale zwiedzać, zwiedzać, nie spać ????
Na pierwszy ogień pojechaliśmy do Borobudur, jakieś 40 km od Yogyi.
Borobudur. Szacowany na 800 r. Największa na świecie i do tego dość nietypowa buddyjska świątynia, zbudowana na wzór mandali. Wysoka na 35 metrów, ma kilka tarasów symbolizujących różne etapy dochodzenia do doskonałości.
Każdy taras należy obejść od lewej strony i dokładnie przestudiować. Część scenek przedstawia fragmenty życia Buddy – tzw. dżataki. Część dotyczy różnych aspektów życia, także konsekwencji czynienia dobra i zła, ale generalnie całość kręci się wokół zagadnienia cyklu: Narodziny-Życie-Śmierć.
Reliefów jest ponoć 2572 i gdyby je ułożyć w jednej linii, miałyby długość 6 km.
Poszczególne tarasy łączą schody i specjalne bramy. Jest ich 4, zgodnie ze stronami świata. Pielgrzymkę zaczyna się od bramy wschodniej.
Budda nauczający.
Budda medytujący.
Ostatnie 3 tarasy to okręgi mniejszych stup. Jest ich 72. W większości z nich znajduje się posąg Buddy.
Zwieńczeniem świątyni jest największa stupa, symbolizująca osiągnięcie najwyższego celu: nirwany. A przy okazji, jak zawsze: symbolizująca górę Meru, przez którą wertykalnie przechodzi oś świata.
Widok na dość pobliskie wulkany: Gunung Merapi i Gunun Merbabu.
Wracamy na Ziemię 🙂
Jest! Odsłonił się! Gunung Merapi! “Góra ognia”, 2910 m. Za kilka dni planujemy stanąć na krawędzi jego krateru. Bardzo aktywny wulkan, najbardziej aktywny na Jawie. A nie wygląda 🙂
Kolejny skok w bok – za Yogyę – wodospad Kedung Pedut.
Pierwszy kącik zieleni: las bambusowy.
Ewidentnie pora sucha trwa już zbyt długo. Jesteśmy w momencie oczekiwania na monsun.
Wróciliśmy znów do Yogyi.
A skoro wróciliśmy, to jemy. No bo wiecie: jedzenie łączy ludzi 😉
Gudek Goreng – specjał tylko w okolicach Yogyakarty, danie z jackfruitem.
Następnego dnia… parkujemy skutery…
i wchodzimy w jedną z największych atrakcji Yogyi: Taman Sari, wypoczynkowy pałac sułtana.
Wodny pałac sułtana! XV wiek.
Zakamarkami przebijamy się do podziemnego meczetu Gemuling Sumur. Kolejna miejscowa atrakcja turystyczna.
Zagadkowa sprawa i jak na meczet – nietypowa. Sumur to po jawajskiu studnia, Gemuling – koło. Budynek jest piętrową, wkopaną w ziemię cytadelą, wewnątrz której znajdowała się kiedyś studnia.
Wejście do meczetu prowadzi przez jedną bramę, tunelem, do najniższego poziomu budynku. 5 schodów symbolizuje 5 zasad islamu.
Drugi kącik zieleni: hibiskus.
Będąc w Yogyi sami wiecie… jemy 🙂 Satay ayam, najlepsze szaszłyki z kurczaka w sosie sojowo-orzeszkowym.
Dziś mieliśmy pojechać na wulkan Merapi – ten sprzed kilku zdjęć. Ale się uaktywnił, pluje lawą, wypuszcza chmury gorącego pyłu. Zamknięto wejscie do Parku Narodowego. Spontaniczna zmiana planów: uzależniamy się dalej od skuterów i jedziemy na wycieczkę.
Ciandi Prambanan, hinduistyczna rówieśnica Borobuduru, IX wiek. Wtedy kompleks składał z 240 świątyń. Teraz – jak widać – spora część jest zawalona. To na skutek trzęsień ziemi i erupcji wulkanu Merapi.
Prambanan poświęcono tzw. Trimurti, czyli trójcy najważniejszych bóstw hinduizmu: Brahmie, Wisznu i Siwie.
Tu czterogłowy Brahma, stwórca wszystkiego.
Miejscowych turystów nie brakuje. Nic dziwnego, bo to jeden z największych hinduistycznych kompleksów świątynnych na świecie.
Zgodnie z staroindyjską konwencją architektoniczną, wejście do każdej ciandi prowadzi przez kilka tarasów wypełnionych reliefami ze scenkami głównie z Ramajany.
Mam wrażenie, że stanowiłyśmy większą atrakcję turystyczną niż same świątynie. Trzeba by przejrzeć instagram, bo takich zdjęć mamy setki w różnym towarzystwie i różnych konfiguracjach.
To, że Borobudur i Prambanam wybudowano w tym samych czasie, świadczy, że obie religie współegzystowały na Jawie. Pewnie by tak dalej było, gdyby nie islam, który dość brutalnie wyparł i buddyzm, i hinduizm, i lokalne wierzenia.
Jeść trzeba codziennie..
Bakso – kuleczki w zupie. Mmm…
Trzeci kącik zieleni: bananowiec w całej okazałości 😉
Teraz jestesmy bardziej na wschód, w okolicach Surakarty. Uroki wsi jawajskiej.
U podnóża Gunung Lawu, mniej więcej na wysokości 900 metrów.
Ciandi Sukuh. Unikalna hinduistyczna świątynia z XV wieku. Ostatnia wybudowana na Jawie przed nadejściem islamu. Nietypowa, bo zbudowana na planie trapezu, a jej najważniejszą częścią jest piramida – raczej charakterystyczna dla budowli Majów.
Świątynia nawiązuje do płodności, życia przed narodzinami oraz do samych narodzin. Stąd wiele symboli, które nam kojarzą się erotycznie, a tam – symbolizują nowe życie. Więc cokolwiek Wam się kojarzy – tak dobrze. W indyjskiej interpretacji: linga i joni.
Pozostając w temacie…
Na samej górze stał niemal dwumetrowy lingam, który niestety przeniesiono do muzeum.
Nadal w temacie…
Czwarty kącik zieleni: przydrożna papaja.
Świt w nocnym pociągu Malabar z Surakarty do Malang.
Świt za oknem.
Wjeżdżamy do Malangu.
Malang. Doskonały: dużo dużych drzew = dużo cienia.
W poszukiwaniu owoców trafiliśmy na ptasi targ.
Kampung Warna, Tridi, Jodipan. Różnie nazywany. Kiedyś była to bardzo biedna wioska Jodipan, przyklejona do Malangu. Tak naprawdę, to były slumsy.
Studenci z Malangu wymyślili plan: odnowić, pomalować na kolorowo, przekształcić w atrakcję turystyczną, tak, by mieszkańcy mogli zacząć na siebie zarabiać.
Wstęp kosztuje grosze, na miejscu można coś kupić, zjeść, napić się kawy, pogadać z ludźmi, połazić wąskimi kolorowymi uliczkami. No i jest cień!
Dzielnicę rozdziela rzeka Brantas.
Druga strona jest tęczowa.
Piąty kącik zieleni: jackfruit/chlebowiec.
Kilkanaście kilometrów od Malangu jest miejscowość Tumpang. Umyśliliśmy sobie, że stąd ruszymy na wulkany.
Nasz cel: sztampowe miejsce, ale zdobywane w niesztampowy sposób. Zmierzamy w kierunku wulkanu Bromo. To takie miejsce typu: być na Jawie i nie zobaczyć, to nie być na Jawie.
Wszyscy poddają się mafii autobusowej w miejscowości Probolinggo i stamtąd jadą nad Bromo. To klasyczna opcja, bo: najtańsza, najłatwiejsza i najkrótsza. My – wybraliśmy rzadką trasę, a tym samym droższą i wymagającą więcej wysiłku organizacyjnego: z Tumpang przez kalderę, z widokami, w wulkanicznym pyle 😉 Wynajmujemy dżipa z panem kierowcą.
Przedostajemy się do kaldery Tengger.
Wjeżdżamy w takie klimaty. To zdjęcie jest blade – nie, że niedoświetlone, tylko już niesie pyłem wulkanicznym z kaldery.
Mijamy tereny ukształtowane przez pracę kilku okolicznych wulkanów. Przy okazji: w lewym dolnym rogu: kącik zieleni: kwiaty datury.
Gunung Semeru – ten wulkan z tyłu, aktywny, najwyższy na Jawie, 3676m. Pluje dymem mniej więcej co 15-20 minut.
Wjeżdżamy na dno kaldery Tengger. Kaldera ma kilkanaście kilometrów średnicy, a w niej wyrosło 5 kolejnych wulkanów.
Cygan jedzie na dachu, więc może robić takie zdjęcia.
Wiek kaldery jest szacowany na 820 000 lat.
Wyjeżdżamy zza winkla, a tu wieje i niesie pyłem wulkanicznym.
Czy w języku polskim jest słowo określające coś drobniejszego niż pył? 🙂
Księżycowe klimaty 😉
Nie wieje! Nie ma pyłu! Więc szybki lansik w samym środku kaldery 😉
Wioska Cemero Lawang na skraju krawędzi kaldery, już u góry.
Standard jest taki: tysiące wycieczek jest tu przywożonych na wschód słońca, potem turyści tarabanią na krawędź Bromo, foto i wypad do hotelu na śniadanie. I cisza. Zero ludzi. My wybraliśmy się tu po południu, przed zachodem słońca.
Znów wchodzimy w kalderę, wiatr i pył, i nagle robi się właśnie tak! Spokój! Ten niższy po lewej to Gunung Bromo, a ten wyższy po prawej, to Gunung Bator.
Korzystamy z okazji, bo kto wie, kiedy znów nagle zasypie nas pył.
Dzieci też się bawią.
Bromo. 2329 m. 133 m nad dnem kaldery.
U podnóży Bromo leży hinduistyczna świątynka, w stylu balijskim.
Krawędź Bromo.
I wnętrze Bromo. Krater ma średnicę +/- 700 m.
Bromo dymi niewinnie, nawet bardzo niewinnie jak na to, co potrafił w przeszłości wyczyniać. Ostatnia erupcja była w 2004.
Kajka, Cygan, księżyc, błękit nieba, światło z “golden hour”, czyli najlepsze: przed zachodem słońca.
Chyba tylko o zachodzie słońca można się tak fajnie bawić 😉
Wulkanicznie… przypomina się Kamczatka…
Na Jawie bardzo wcześnie i bardzo szybko robi się ciemno. Godzina 18.
O świcie. W promieniach wschodzącego słońca… Za Bromo i Batokiem góruje Gunung Semeru – ten najwyższy na Jawie.
Dzień wstaje nad kalderą Tengger.
Już w pełnym słońcu.
Semeru zadymił!
Znów cała kaldera, ale w innej gamie kolorów.
Cemero Lawang.
Wiem, zdjęcie z telefonu. ALE! To była ekipa roześmianych Indonezyjek. Były tak wesołe, rozchichotane, że nie mogę się powstrzymać. Mega pozytywna ekipa, która bardzo chciała się z nami ściskać 😉
Zmiana tematu: przerzuciliśmy się w okolicę Lumadżang. Wchodzimy w dżungiel.
Idziemy w stronę Tumpak Sewu – jeszcze nie wiecie, co to jest 😉
To jest Tumpak Sewu 🙂 W calej okazałości swoich 120 metrów wysokości. Nad wodospadem góruje wulkan Semeru, no ale jest w chmurach ;(
Tumpak Sewu inaczej Coban Sewu luźno z jawajskiego tłumaczy się jako: tysiąc wodospadów.
Magiczna moc natury.
Z góry schodzimy w koryto rzeki Glidik. Trochę drabinkami, trochę kładkami…
trochę wzdłuż lub w poprzek pomniejszych wodospadów.
Na dole najpierw dochodzi się do miejsca, w którym dopada cię mega wilgoć, ale jeszcze nie widzisz skąd ją niesie. Ale jak wejdziesz za winkiel, to widzisz coś, co oszałamia, ale za to dopada cię nieustająca mżawka.
Wchodzisz w amfiteatr wodnych ścian, pełen soczystej zieleni, huku wody i latających kropli wody. OGROMNY AMFITEATR.
Wszystkie nośniki cyfrowe nam zamoczyło, bo krople wody latały w różnych kierunkach. Generalnie, chcąc zrobić zdjęcie, musisz zamoczyć obiektyw. Tu: zachlapane GoPro.
Idziemy dalej, bo w okolicy woda nie próżnuje.
Szósty kącik botaniczny: “zielony parasol” a w tle wodospad Goa Tetes.
Goa Tetes, rudy, klimatyczny.
Woda leje się wszędzie dookoła.
Przeciska się nawet pomiędzy lianami.
Żeby dojść do drabinek wyprowadzających na górę, znów trzeba wzdłuż i w poprzek wody.
Trzeba też szukać najlepszego przejścia, bo ślisko i stromo.
Po drabinkach weszliśmy na górę.
Ostatni kącik zieleni: coś orchideowatego?
Opuszczamy Lumadżang, oczywiście pociągiem, jakże by inaczej 🙂
Bananowy targ 😉
Pociąg Probowangi. Jedziemy do Banjuwangi, ostatniej stacji na Jawie.
Tradycyjnie za oknem: pola ryżowe.
To nie skaza na obiektywie, to brudna szyba w pociągu 😉
Lądujemy w wioseczce przy wioseczce Liczin. Jakieś 20 km od Banjuwangi.
Miejscowa ludność dba o zdrowie. Codziennie na jedyną główną ulicę wytaczają kolumnę z muzyką i uprawiają gimnastykę.
Poszliśmy połazić po okolicy. Dookoła pola ryżowe.
Lokalny transport drewna.
W nocy wybraliśmy się do krateru wulkanu Idżjen. Złamaliśmy się i skorzystaliśmy z pomocy miejscowego przewodnika. Poznaliśmy Sama, mieszkańca Liczin, którego życie jest nierozerwalnie związane z wulkanem.
Tutaj przyznajemy się bez bicia: powieliliśmy turystyczną sztampę: z falą tłumów turystów poszliśmy w nocy, żeby zobaczyć to!
HA! Słynne i unikalne na skalę światową (chyba) “niebieskie ognie”, “blue fire”, jakkolwiek to zwać. Tu w dymie wulkanu.
“Blue fire” to płonące opary gazu siarkowego. Dostrzegalne w takim wydaniu tylko w nocy.
Wstaje nowy dzień, a my jesteśmy wewnątrz krateru Idżjen. Powoli nastające światło dzienne odsłania coraz więcej fantastycznych formacji dookoła.
Z wielu miejsc bucha dymem, silnie podrażniającym nos i oczy.
Gdyby nie maski, które dostaliśmy od Sama, nie dalibyśmy rady. Akurat tego ranka mocno dymiło i mocno zawiewało w naszą stronę.
W kraterze Idżjenu znajduje się najbardziej kwaśne jezioro wulkaniczne o średnicy 1 km.
Brzeg – jak widać – sam kwach. PH wody: poniżej 0,4
Sam jest niesamowity. Pracuje ciężko w kraterze, powinien go przeklinać za niebezpieczną i rujnującą zdrowie pracę, a stojąc na dnie krateru, pełen zadumy i zachwytu, pełen szacunku dla żywiołu, powtarzał: “piękne i niesamowite miejsce”.
Sam kazał nam czekać w dymie na światło dzienne, by zobaczyć to: wypływającą, ciekłą siarkę i fumarole.
I pracę jego i jego kolegów, “górników”? Nie wiem, jak nazwać człowieka, który w oparach żrącego dymu, tracąc zdrowie, ręcznie wydobywa bloki siarki, pakuje do koszy i wynosi na górę?
Wulkan tętni życiem. Coś już napomknęłam, że dymi, że drapie, że drażni, że kaszlesz pomimo maski, że szczypią i łzawią oczy, że jak dmuchnie na ciebie, to cię paraliżuje, bo nic nie widzisz, nie możesz złapać oddechu. Słyszysz tylko szum dymu wydobywającego się spod ziemi.
To co wyszarpiesz z wulkanu, musisz wynieść na własnych ramionach. Kilkadziesiąt kilo. Około 80. Zastanawialiśmy się, czy pójść w takie miejsce? Poszliśmy, ale zrobiliśmy to tak, by zarobił lokalny chłopak, a nie agencja turystyczna z miasta.
Idżjen w swojej okazałości. Dymi na potęgę, zapach siarki niesie się daleko.
Na krawędź Idżjenu wchodziliśmy w nocy, schodząc za dnia okazało się, że takie widoki dookoła!
Sam odwiózł nas na prom. Płyniemy na Bali.
Ostatni view na Jawę. Teraz przejdź do Bali!